Co jest grane, Davis?
Idąc na ten film, z góry wiedziałam, że wyjdę z niego szczęśliwa. Tak się stało. P. nie podziela mojego entuzjazmu, więc przy czytaniu tego wpisu weźcie pod uwagę, że być może trochę koloryzuję ;)
Postanowiłam w kilku punktach wymienić, za co można pokochać ten film…
1. Wspaniałą ścieżka dźwiękowa.
Duh! Oczywista oczywistość. Jeśli lubicie folkowe klimaty, które czasami tutaj witają to nie czytajcie dalej – pędźcie do kina.
Jesli checie złapać kilka ciekawostek o muzyce z filmu – polecam Wam ten krotki filmik – Behind The Music.
2. Piękne zdjęcia
Niektóre ujęcia chciałabym sobie wydrukować i powiesić w widocznym miejscu. Pub wypełniony ludźmi zasłuchanymi w Davisa. Spotkanie w kawiarni. Poranek z kotem. Te pięknie przygaszone kolory…
3. Llewyn, Jean i Jim. I Troy.
Czyli jest na czym oko zawiesić ;) Przystojny Oscar Isaac, jak zawsze cudowna Carey Mulligan oraz o dziwo znośny Justin Timberlake ;) Cała obsada jest fantastyczna, jednak na jeszcze jedno wspomnienie zasługuje Stark Sands – robot <3.
4. Śmiech, zaduma, ciary.
I wiele innych emocji towarzyszyło mi przy oglądaniu tego filmu. Są momenty, przy których głośno się śmialiśmy a także, przy których czułam dreszcze – Oscar nie tylko potrafi pięknie śpiewać. Posiada on także tą niezwykłą zdolność do zatrzymywania czasu… Tu i teraz. Ta jedna piosenka. <3
5. Kot
Co tu dużo mówić – kot okazał się lepszym aktorem niż niektórzy z „Wilka z Wall Street”. Serio. Nie wiem gdzie i jak go szkolili i co mu robili, żeby był taki ogarnięty ale… rola życia <3
To jak – nadal się zastanawiacie czy warto? ;) A może już widzieliście i macie jakieś spostrzeżenia? Śmiało!