Pamiętam (a może tylko tak mi się wydaje, dzięki opowieściom mojej mamy) jak będąc małym dzieciakiem siedziałam przy swoim stoliczku w wioskę smerfów, z rozłożoną książką przed nosem i próbowałam czytać pierwsze wyrazy.

Co chwila podbiegałam do mamy pytać się jej jak się czyta „rz” , „cz”, „dz” i inne polskie dziwne literki. Do tej pory, rodzice się śmieją, że nauczyłam się tak szybko czytać, bo oni musieli czasami zająć się swoimi sprawami a ja nadal chciałam pochłaniać kolejne strony. Tak, byłam molem książkowym już od najmłodszych lat.

Wydaje mi się, że życie jedynaka jest z góry naznaczone przyjaźnią z książkami. Przypadek mój i moich znajomych, których ominął życiowy zaszczyt bycia siostrą lub bratem, by to potwierdzał. Wszyscy przeczytaliśmy w swoim życiu obłędną ilość słów. Bo gdy za oknem pogoda nie sprzyja zabawom, lub gdy nadchodzi wieczór, co innego można robić samemu? Nie byłam artystycznym dzieckiem siedzącym w kredkach ani dziewczynką, bawiącą się lalkami. Moje dzieciństwo pamiętam jako przepełnione godzinami przed pianinem, na zmianę z zabawą w fortach z kocy i foteli, moim pluszowym psem, który do tej pory towarzyszy mi w życiu i właśnie książkami. Zabierałam je wszędzie – na moje miejsce na drzewie, na ulubioną polanę, na przerwy do szkoły i pod kołdrę do łóżka, razem z latarką. Niejednokrotnie zostałam przyłapana na czytaniu nocami i do tej pory zostało we mnie to zamiłowanie do nocnego pochłaniania nowych opowieści.

Nie potrafię sobie przypomnieć, w którym momencie mojego życia pochłonęłam Anię z Zielonego Wzgórza. Chyba trochę się z tym ociągałam, już wtedy wierzyłam, że na książkę trzeba trafić. Trzeba wpaść w ten dobry moment w życiu, kiedy ją zrozumiesz i całkowicie, bez opamiętania oddasz się jej światu. Do tej pory zaczynam sporo książek, które odkładam po kilku stronach, stwierdzając, że w tym momencie, nie pasujemy do siebie. Za jakiś czas wracam by dać się całkowicie oczarować danej historii. Gdy w końcu dorosłam do Ani nie mogłam przestać. Pochłaniałam kolejne rozdziały delektując się historiami, zakochując się w Gilbercie, przeżywając przygody razem z Dianą, śmiejąc się i płacząc razem z Anią. Pierwsze książki, które opowiadały o jej wczesnych latach były mi bardzo bliskie. Te, gdy była już bardziej dorosła, trochę mniej, jednak pamiętam swój smutek, gdy dotarłam do końca. Pustkę próbowałam (całkiem skutecznie) zakopać innymi opowieściami Lucy Maud Montgomery – Emilka, Pat i Jana także zostały moimi przyjaciółkami, zwłaszcza do tej pierwszej mam ogromny sentyment.

 

 

Gdy Netflix ogłosił swoją nową produkcję wspomnienia momentalnie odżyły. Z tęsknotą patrzyłam na półkę z książkami u rodziców, jednak nie zdecydowałam się na powtórną lekturą aż do tego momentu. Momentu, w którym jestem po pierwszym sezonie Anne with an e. 

Te kilka odcinków, na które składa się cały sezon, to stanowczo za mało. Pochłonęłam je w dwa wieczory i dałam się zaskoczyć gdy okazało się, że to koniec. Serial nie jest wierną kopią książki, ale nie miałam o to pretensji. Historię Ani i tak oglądało się wspaniale, a z tyłu głowy znowu pojawiła się myśl, że tak właśnie powinnam postrzegać świat. Jako zbiór pięknych momentów i obrazów, które warto wzbogacać swoją wyobraźnią. Zdecydowanie polecam ten tytuł wszystkim, którzy szukają trochę piękna i spokoju w telewizji.

A co do książek – zamierzam ukraść z rodzinnej biblioteczki całą serię i oddać się tej historii jeszcze raz. Ciekawa jestem, jak odbiorę ją teraz, w moim dorosłym życiu? A może stwierdzę, że to nie czas? :)